Home Afryka Tylko mi nie mów, że jestem pomyłką!

Tylko mi nie mów, że jestem pomyłką!

Autor Kamila Budrewicz

Kiedy szukasz czegoś wyjątkowego, a czas nie stoi po Twojej stronie – pomocny okazuje się plan. Przekopujesz pół sieci i wypisujesz co ciekawsze kąski – bo to krótki wyjazd… Trochę chciałbyś zostawić przypadkowi, ale z drugiej strony –  żal by nie zobaczyć tych wszystkich miejscówek, które od miesiąca machały do Ciebie z linków sponsorowanych na fejsbuku… Zwłaszcza będąc na takiej wyspie, jak Mauritius…

Sporo się teraz pozmieniało – jak przypomnę sobie w jaki sposób nawigowaliśmy, poruszając się po krajach Afryki Zachodniej to niezły szok, ile ułatwień pojawiło się w ciągu ostatnich kilku latek. Ładujesz sobie teraz googlowskie mapy do jednej z aplikacji (naszym hitem jest maps.me) i w trybie offline (wykorzystując GPS) – odnajdujesz wszystko czego dusza i oko pragnie… No prawie… I to skubane „prawie” właśnie u nas zrobiło swoje…

Przewodnik i jakieś tam notatki co i kiedy – na kolanach. Wpisujemy nazwę do apki i elegancko – nawet koordynat GPSowych znać nie trzeba. A, że kilka tych z listy proponowanej wygląda całkiem podobnie? To bankowo chodzi o to samo…

Wyobraźcie sobie tylko nasze miny, jak na miejscu (albo jeszcze lepiej – po fakcie), okazywało się jakie wpadki zaliczaliśmy. Mistrzowska organizacja u nas jak zwykle zrobiła swoje 😉 Dzięki tym pomyłkom (ale umówmy się – jeśli dotrzecie w te miejsca – nie wymawiajcie tego słowa na głos^^) – sporo zyskaliśmy. Trafiły nam się ciekawe znaleziska spoza przewodnika albo takie, na które nawet nie zwrócilibyśmy uwagi i musielibyśmy siedzieć na miejscu zdecydowanie dłużej, żeby je odkryć. Poza tym –  co to była by za nuda – bez osławionego „elementu zaskoczenia”.

A teraz pośmiejcie się razem z nami – z naszych nawigacyjnych potknięć:

.

  1. LA VALLEE DES COULEURS – zdecydowany TOP1 w tej kategorii ever (i nawet zmęczenie po całym dniu jazdy i walki z urywanymi lusterkami wcale nie tłumaczy sytuacji). Nawigacja jak byk pokazywała, że do celu – w tym wypadku słynnej Ziemi 7miu Kolorów, było jak nic z 20 kilometrów. Ale wiadomo – kto by ufał w takim miejscu _narzędziu_szatana_. Jedziemy krętą jak jelito długie drogą a tu szyld z dziesięciu desek i 5ciu (coś mało) kolorów… z napisem „DOLINA KOLORÓW” (czy jakoś tak). No cholera – to przecież tu! Smok po hamulcu (z czterdziestu na godzinę wyhamować nie było łatwo) i szybki skręt w prawo. Jest jakiś parking, jest sklepik i restauracja, są wymalowane białą farbą olejną strzałki. Idziemy więc ścieżką z czerwonej ziemi i docieramy do takich jak na załączonych obrazkach formacji ziemnych. Wygląda to nieźle – w samolocie oglądaliśmy „Marsjanina” i… w sumie to widoki jak z filmu ;). Robiliśmy zdjęcia, próbowaliśmy kadrować i tak i siak… Tylko coś nam nie pasowało. Jakoś na tych zdjęciach z Internetu (zwłaszcza pokazywanych przez znajomych, co byli ostatnio) trochę to inaczej wyglądało. Może to kwestia światła czy coś?

    Śmialiśmy się jak dzieci, kiedy finalnie trafiliśmy w to „właściwe” miejsce. Przypomniała mi się wtedy pewna scena w dzieciństwa – ósma klasa podstawówki (kiedyś tyle było^^). Autokar zbliża się do Barcelony, a nasz przewodnik krzyczy: „To tu!! Róbcie szybko zdjęcia! Po lewej macie najbardziej spektakularną na świecie katedrę (…)” I tym sposobem mam największą ilość zdjęć (wywołanych rzecz jasna z negatywów) – elektrowni w Barcelonie…

    Ta niewinna pomyłka za to trafia na naszą listę bardzo miłych zaskoczeń. Miejsce może spodobać się szczególnie poszukiwaczom adrenaliny  –  między wzgórzami działa tutaj niesamowicie długa tyrolka! Wracając widzieliśmy jak goście w najróżniejszych pozycjach fruwali nam nad głowami. Można tutaj także zjeździć okolice na quadzie – jeśli tylko znajdziecie chwilę – wpiszcie Dolinę Kolorów na swoją listę…

    LA VALLEE DES COULEURSLA VALLEE DES COULEURSLA VALLEE DES COULEURS LA VALLEE DES COULEURS LA VALLEE DES COULEURS LA VALLEE DES COULEURSLA VALLEE DES COULEURS

    A wracając do naszego pojazdu – mogliśmy przyjrzeć się „modelowemu” kurnikowi, w którym to żółw kogutom i kurkom nie straszny…

    LA VALLEE DES COULEURS.

  2. TAMARIN – to miał być naprawdę spektakularny zachód słońca… nad oceanem. Przeczytaliśmy wcześniej o pięknej plaży Tamarin, z której to rozpościera się widok na górę o idealnym, trójkątnym przekroju. W aplikacji elegancko znajduje nam „Tamarin Beach”, do tego jakiś duży parking. Trochę na styk z czasem (po przeliczeniu trasy), ale bez niespodzianek na drodze, nie powinno być źle. Docieramy na miejsce a tu klops – plaża całkiem zacna, ale gdzie ta góra?

    Pytamy „pana spod sklepu”. Angielskiego w zasadzie nie zna, ale pokazane w książce zdjęcie mówi mu wszystko – pokazuje palcem za naszymi plecami. Rzeczywiście jest ta góra. Ale skąd ją fotografowano? A… z końca wystającego brzegu. Ok… Punkt udaje się wyszukać w nawigacji, pędzimy wąskimi drożynkami ile maszyna pozwala i już prawie witamy się z gąską a tu… MUR… Większy od niego to  pewnie tylko ten w Chinach.  Tymczasem _TEN_ mur – to potężne ogrodzenie _superluksusowego_resortu_nie_dla_zwykłych_śmiertelników_. Ta plaża z perfekcyjnym punktem widokowym też ich. Na mapie nie było widać, że to droga donikąd. Dałoby się dotrzeć do miejsca o podobnych walorach wizualnych jakąś ścieżką z poprzedniego punktu wyjścia, ale na miejscu bylibyśmy już w ciemną noc. Naszą plażę i górę zostawiliśmy za plecami i poszukując jakiejś głównej arterii, natrafiliśmy na takie cudne miejsce. Porzuciliśmy nasze czerwone wozidło gdzieś w krzaczorach i postanowiliśmy zachód słońca przeżyć w takich oto okolicznościach przyrody. Nie żałujemy!

    .

    tamarin tamarin tamarin

    .

  3. BLACK RIVER GEORGES – ach te zdjęcia z Internetów i przewodników. Wodospad miał być. Taki jak z Ameryki Południowej. Na wprost przed nami, latające egzotyczne ptaki i gęsta struga wody jak z najdroższego niemieckiego kranu (pośród palm). Do wyboru jednak było (jak zwykle^^) kilka miejsc. Postawiliśmy na to pierwsze (jak nie wypali – wiadomo – jedziemy do kolejnego). Dotarliśmy, idziemy, docieramy do krawędzi „czegoś”. Patrzymy na wprost a tu… góry. No ładne… nawet bardzo ładne, ale spoglądamy na zegarek (bo jak zwykle sobie _niezłe_kąski_ zostawiamy na zachodzące słońce^^). A gdzie wodospad? To TO po prawej?  Na zdjęciach był na wprost… i była taka wielka skarpa i… te palmy jeszcze. Standardowo – pewnie robione z drona.

    Spokojnie – do właściwego Wodospadu Chamarel także dotarliśmy (i zdążyliśmy przed zachodem słońca), a ta niewielka pomyłka dostarczyła nam dodatkowych pięknych widoków.

    .

    Black River GeorgesBlack River GeorgesBlack River Georges

    .

  4. ILE AUX AIGRETTES – pomimo, że wyjazd organizowaliśmy zupełnie na ostatnią chwilę, wyczytaliśmy wcześniej, że jest sobie taki raj dla ptasiarzy (zwany Wyspą Węża), w którym lata pewien gatunek mewy endemicznej (z długim, czarnym ogonem). Próbowaliśmy wypytać na miejscu kogo się dało o tą wyspę, ale niespecjalnie wiedzieli. Sugerowali popłynąć na Ile Aux Aigrettes, gdzie jest prowadzonych wiele programów ochrony zwierząt i z drugiego końca wyspy można dostać się na przystań, z której odpływa kilka łodzi dziennie. Udało nam się zorganizować transport – szybką łódź motorową, która sprawnie przecinała turkusowe wody oceanu. Sama wyspa z odległości wygląda dosyć niepozornie  – ot takie płaskie coś o owalnym kształcie, porośnięte jakimiś niskimi drzewami.

    ile aux aigrettesile aux aigrettesile aux aigrettes DSC_7791ile aux aigrettes

    Po dopłynięciu do celu, okazało się, że mamy do czynienia z prawdziwą dżunglą, przez którą musimy się przedzierać w temperaturach większych niż na jej znacznie większej sąsiadce. Warunki ultratrudne do fotografowania czegokolwiek, ale kilka ptasiorów postanowiło się pokazać, a poza nimi  (ku naszemu zaskoczeniu) żółwie olbrzymie i cudowne gekony. Zamiast endemicznych mew, były za to…endemiczne gołębie. W bardziej sprzyjających warunkach pogodowych można by było pewnie coś tam podziałać bardziej, bo miejsce naprawdę wyjątkowe. Na koniec jeszcze dokarmiliśmy oczy rajskimi krajobrazami (jakby wcześniej było nam mało). I wszystko było by spoko, gdyby nie fakt, że to nie ta wyspa 😉 Dowiedzieliśmy się o tym już trochę za późno, kiedy nie było czasu na zorganizowanie transportu na tą właściwą (do której się chwilę po oceanie płynie). Na tej naszej wyspie Wąż też by źle nie miał 😉 Do tego te żółwie, które pojawiają się zza krzaczorów… – oby więcej takich pomyłek;)

    ile aux aigrettesile aux aigrettesile aux aigrettesile aux aigrettesile aux aigrettesile aux aigrettesIle aux Aigrettes Ile aux Aigrettes Ile aux Aigrettes Ile aux Aigrettesile aux aigrettes .

  5. MONT CHOISY BEACH– w tym wypadku okazaliśmy się „mistrzami researchu” – uwierzyliśmy Internetom i… ulegliśmy trochę kreowanej wizji Mauritiusa, jako raju idealnego. Wydaje Ci się, że te plaże z białym piaseczkiem to na każdym kroku i do tego obowiązkowo zagięta palma przy każdej, więc kiedy czytasz, że _Twoja_plaża_, którą będziesz mieć pod nosem – jest „jedną z najpiękniejszych”, to Ci się w głowie rodzi nie wiadomo co. Tyle, że na miejscu okazuje się, że jest to prawdą tylko w połowie 😉 Bo… plaża jest… _obok_ jednej z najpiękniejszych (do tej właściwej ze zdjęć jest jakieś 1,5km). Oczywiście w sieci nawalone jest mnóstwo zdjęć tej drugiej (oczywiście podpisanej jako ta), przez co Ci, którym się marzy chatka bezpośrednio przy czymś takim – mogą się zdziwić (albo nawet rozczarować) dużo mocniej. Tutaj zamiast palm mamy iglaki, a wieczorem lokalni mieszkańcy z wielu miast rozbijają tu namioty i urządzają przyjęcia. Nas to po prostu mocno rozbawiło, a późną porą, dzięki temu co działo się przy plaży – okolica nabierała swoistego klimatu (a na drugi dzień, na resztkach jedzenia, pikniki urządzały sobie ptaki) 🙂 Dla nas na plus. Jeśli jednak dla kogokolwiek z Was było by to nie do przeżycia – pozostają spacery z miasta na okoliczną Troux aux Biches albo zakotwiczenie w jednym z tamtejszych resortów, które są niestety niebotycznie drogie (może robią okresowe promocje?:) ). Do Mont Choisy Beach my postanowiliśmy jednak łatki „pomyłka” nie przyklejać^^.

mont choisy beach mont choisy beachmont choisy beachmont choisy beachmont choisy

.

No cóż – muszę przyznać, że sami prosiliśmy się  o te wszystkie „wpadki”. Ewidentnie nasze podświadomości zakrzywiały rzeczywistość (czyli to co widzieliśmy na mapach czy zdjęciach) żeby tylko trafić w te miejsca – innego wytłumaczenia nie ma;). Z resztą, co to by była za przyjemność – objeżdżać sobie kraj punkt po punkcie, z góry wiedząc co nas czeka na miejscu? To ten element zaskoczenia robi robotę i zamienia podróż w przygodę:). Tych kilku miejsc nie ośmielimy się nazwać „pomyłkami”. A i Wam życzymy takich odkryć zupełnie z przypadku i „błędów”, które zamienią się w prawdziwe diamenciki^^.

 

Może Ci się także spodobać

5 komentarzy

z Podróży PL 25 stycznia 2017 at 12:05

Takie pomyłki to sama przyjemność! Aż sam mam ochotę na taką przygodę na Mauritiusie! 😉 zdjęcia jak zawsze cudne 😉

Reply
devil 25 stycznia 2017 at 20:29

No właśnie – bez takich smaczków to zamiast opowieści zdjęcia by tylko były 😉 Teraz idealny czas na Mauritius – jak tam dotrzesz to bankowo rozgrzejesz migawkę do czerwoności^^.

Reply
Mauritius praktycznie - jak poruszać się po wyspie 20 lutego 2017 at 21:13

[…] pewne – na Mauritiusie jest co robić i co oglądać (nasze propozycje miejsc znajdziesz TU i TU) . Podpowiadamy w jaki sposób poruszać się po wyspie i jak to technicznie ogarnąć ;). […]

Reply
Mauritius okiem czterolatki - blog podróżniczy spiekua.pl 9 marca 2017 at 22:21

[…] Dolina – to miejsce, w które nie mieliśmy, ani nawet nie planowaliśmy dotrzeć (TUTAJ parę słów  o naszych mauritiusowych wpadkach).  Czasami przypadek dobrze potrafi zadecydować […]

Reply

Zostaw komentarz